Mattia wkraczając na pole bitwy rozpościerające się przed domem w jego
umyśle, po krawędź horyzontu, gdzie świadomość staje się podświadomością,
w ciszy, niby od niechcenia acz zdecydowanym prostym krokiem, trochę
ze zgrzytem oręża co sam się napędza, pośród iskrzących, pachnących
siarka w oddali i w głębi, półprzezroczystych, wyimaginowanych sylwetek demonów, trzymanych w pozorowanym przez umysł odosobnieniu po prawdzie
jedynie skrytym pomieszczeniu, z tyłu, w cieniu jednak niczym płomień z
nieograniczonym dostępem do tlenu, demon płonie każdą emocją raz wartka,
raz martwa a raz niemalże poza kontrola mimo prężnych i rzeczowych
słów samokrytyki, których już całe garście, całe kiści, podsycany paląca się wyobraźnią, płonie każdą myślą a nawet jej brakiem.
Mattia
konturem sylwetki jedynie, blady coraz bardziej lichy, nieco nie wyraźny
bo drżący niekontrolowaną adrenaliną, gnijący wewnątrz padlina pominiętych decyzji, głupio bezczelny, za to nachalny wręcz
irracjonalnie agresywny w poszukiwaniu logiki, wciąż kreślił sen
zamieniając demony w tlen.
Dobrze znać takie miejsce gdzie w
razie zadumy, w którą wpadamy, czasem przypadkiem a czasem z umysłu
natury, zawsze można się udać i usiąść na skraju ciszy obok skrytych
pragnień mieniących się kolorem purpury, ukryć strach gdzieś z tyłu
świadomości i zastępując go podświadomości odwaga, przemycić się skryta myślą do głębiny źrenicy, aż po jej spojrzenia kres, na samo dno
mieszkającej tam tajemnicy, poczuć głęboki oddech i utonąć w niej
wyobraźni tłem potem otulony błogim snem, rozświetlić siny pod oczami cień i uchronić ją przed ostrą sinusoidalną krzywą lini życia, bicia
serca lustrzanego odbicia.
Oddalając się wolnym krokiem zagłębiającym się w piasku plaży, tuż obok wydm, Matiia odwrócił się i kawałkiem chwili zanikł zamyślonym wzrokiem na granicy wody i nieba,
żegnając się ze światem tym, rzucił do góry ostatni kawałek chleba gdy nad
jego głową szybowała mewa, zamknął drzwi do duszy i znikł, w lesie ilustrowanych słów.